Stary ze mnie dureń. Spotkałem dziś kolegę z liceum. Nazywaliśmy go szefem. Trochę z przekory, trochę z zasady. Zestarzał się. Włos już nie ten. Rozmawiał o swoich stażystach, że generalnie im wszystko wisi. Że pokolenie z. Długa rozmowa, że my jeszcze wierzymy autorytetom, nawet jak ich nie mamy. O paradoksie bez treści. On wciąż zapracowuje się na śmierć, ja pijąc codziennie kawę mam okresowe lekkie paranoje. "To z braku pewności siebie". Z braku pewności siebie. Wczoraj dopadł mnie lęk. Ten z najgorszych, upokarzający. Kiedy wobec własnego szefa robisz się cały mokry. Dosłownie. Zacząłem o tym mówić, zwyczajnie. - Widzi Pani, tak mam. Z klientami radzę sobie o tak - mówię strzelając palcami. - Może Pan nie chce bym była Pana szefem? - Ja mam tak z każdym zwierzchnikiem. - Może powinnam zwołać grupę dla Pana? Nie chcę być tylko Pana zwierzchnikiem. I nie wiem, czy czuję się zatroszczony czy upokorzony. Przechodzę do następnego pokoju z dwoma sukcesami w ręku, wywalczając urlop i korzystniejsze godziny pracy, czuję jednak, że jakaś struna we mnie się naciągnęła, bo pracuję napięty, choć skupiony. "Wszystko w porządku, jest dobrze, wszystko jest dobrze". Tylko wieczorem i rano pod prysznicem zaczynam powtarzać po cichu pojedyncze imiona. Znowu. Jak kilka lat temu.
Dodaj nowy wpis